Arthur C. Clarke
Wschód Saturna
Tak, to prawda. Poznałem Morrisa Perlmana, kiedy miałem około
dwudziestu ośmiu lat. Poznawałem wtedy tysiące ludzi, od prezydentów w dół.
Gdy wróciliśmy z Saturna, nie mogliśmy się opędzić od zaproszeń,
i bodaj pół załogi udało się w podróż z wykładami. Jeśli o mnie chodzi, to
zawsze lubiłem gadać (proszę mi nie wmawiać, żeście tego nie zauważyli), ale
niektórzy z moich kolegów prędzej polecieliby na Plutona, niż stanęli jeszcze
raz przed publicznością. Co też kilku uczyniło.
Moja trasa przebiegała przez Środkowy Zachód, i po raz pierwszy
zetknąłem się z Panem Perlmanem - nikt nie nazywał go inaczej, a już na pewno
nie "Morris" - w Chicago. Agencja zawsze rezerwowała dla mnie dobry, aczkolwiek
nie nazbyt luksusowy hotel. Odpowiadało mi to; lubiłem bowiem zatrzymywać się w
takich miejscach, z których mogłem wychodzić o każdej porze i wracać, kiedy mi
się żywnie podoba, nie defilując przed szpalerem pajaców w liberiach, i ubierać
się w byle co, w granicach przyzwoitości, nie czując się jak ostatni włóczęga.
Widzę, że się uśmiechacie; byłem przecież wtedy młodym chłopcem, i wiele się od
tego czasu zmieniło...
To już tyle lat, ale zdaje się, że miałem odczyty w University
of Chicago. W każdym razie pamiętam, że byłem bardzo zawiedziony, bo nie mogli
mi pokazać, gdzie Fermi uruchomił pierwszy stos atomowy - powiedzieli, że
budynek rozebrano przed czterdziestu laty, a miejsce pierwszego reaktora
upamiętnia skromna tablica. Zatrzymałem się przed nią na chwilę, rozmyślając o
wszystkim, co zdarzyło się od tego zamierzchłego dnia w 1942 roku. Urodziłem
się, to raz; a energia atomowa zaniosła mnie na Saturna i z powrotem. Tego
zapewne Fermi i spółka nie przewidywali budując prymitywną siatkę z uranu i
grafitu.
Jadłem właśnie śniadanie w hotelowej kawiarni, gdy do mego
stolika przysiadł się wątłej budowy mężczyzna w średnim wieku. Ukłonił mi się
grzecznie i zaraz wydał okrzyk zdziwienia, rozpoznając mnie. (Przypadkowe
spotkanie było, rzecz jasna, przez niego zaplanowane, ale wówczas jeszcze nie
miałem o tym pojęcia).
- Cóż za miła niespodzianka! - rzekł. - Byłem wczoraj na pańskim
wykładzie. Ależ panu zazdrościłem! Odpowiedziałem nieco wymuszonym uśmiechem;
nie jestem zbytnio rozmowny przy śniadaniu, a ponadto doświadczenie nauczyło
mnie bronić się przed maniakami, nudziarzami i entuzjastami, którym się zdawało,
że jestem należnym im kąskiem. Pan Perlman nie był jednak nudziarzem - choć z
pewnością był entuzjastą, i nie przesadzę nazywając go maniakiem.
Nosił się jak przeciętny, dość zamożny biznesmen, toteż wziąłem
go za hotelowego gościa. Nie zdziwiłem się, że przyszedł na mój wykład; był to
wszak popularny odczyt, dostępny dla szerokiej publiczności, poprzedzony reklamą
w prasie i w radiu.
- Już od dzieciństwa - zaczął mój nieproszony towarzysz -
fascynował mnie Saturn. Pamiętam dokładnie, kiedy i jak to się zaczęło. Miałem
około dziesięciu lat, kiedy zobaczyłem te wspaniałe obrazy Chesleya Bonestella,
przedstawiające Saturna jakby z perspektywy jego dziewięciu księżyców. Zna pan
zapewne te płótna?
- Oczywiście - odparłem. - Choć pochodzą sprzed półwiecza, nikt
im do dziś nie dorównał. Dwa z nich mieliśmy na pokładzie statku Endeavour,
przypięte na planszecie. Często zdarzało mi się spoglądać na obrazy i zaraz
porównywać ją z rzeczywistością.
- Dlatego pan najlepiej wie, co ja czułem w latach
pięćdziesiątych. Przesiedziałem całe godziny, próbując uzmysłowić sobie to, że
ten niesamowity obiekt, z wirujący mi wokół niego srebrnymi pierścieniami, nie
jest tylko artystyczną mrzonką, ale naprawdę istnieje - że jest światem, i to
dziesięć razy większym od Ziemi. Nie przyszło mu wtedy nawet do głowy, że
mógłbym kiedyś zobaczyć to cudo na własne oczy; pewny byłem, że tylko
astronomowie ze swymi potężnymi teleskopami nacieszą się tym widokiem Ale już
później, gdy miałem z piętnaście lat, dokonałem kolejnego odkrycia - tak
olśniewającego, że ledwie uwierzyłem.
- Cóż to za odkrycie? - spytałem. Przestało mi już przeszkadzać
towarzystwo przy śniadaniu; mój rozmówca okazał się typem niegroźnym, a jego
niekłamany entuzjazm robił sympatyczne wrażenie.
- Odkryłem, że każdy głupiec może zrobić we własnej kuchni
teleskop o potężnej mocy za kilka dolarów, poświęcając parę tygodni pracy. To
było olśnienie; jak tysiące innych dzieciaków, pożyczyłem sobie z biblioteki
publicznej książkę Ingallsa Amatorska konstrukcja teleskopów i wziąłem się do
roboty. A pan - czy pan zbudował sobie kiedyś teleskop własnymi siłami?
- Nie: jestem inżynierem, a nie astronomem. Nie miałbym pojęcia,
od czego zacząć.
- Sprawa jest dziecinnie prosta, jeśli się postępuje zgodnie z
instrukcją. Najpierw trzeba zdobyć dwa krążki szklane, mniej więcej calowej
grubości. Kupiłem je sobie za pięćdziesiąt centów od portowego handlarza; były
to zużyte szyby luków z obtłuczonymi brzegami. Potem się przytwierdza jeden
krążek do płaskiej, twardej powierzchni - wykorzystałem w tym celu ustawioną
pionowo beczkę.
Potem się kupuje szmergiel w proszku różnych grubości, od
najbardziej gruboziarnistego po możliwie najdrobniejszy. Kładzie się szczyptę
najgrubszego proszku pomiędzy dwa krążki i pociera tym górnym tam i z powrotem,
chodząc powoli wokół nieruchomej podstawy.
Wie pan, co się wtedy dzieje? W górnym krążku powstaje
wyżłobienie poprzez ścierne działanie proszku, a chodząc dokoła tworzy pan
wklęsłą, soczewkową powierzchnię. Co pewien czas trzeba wymieniać proszek na
drobniejszy i przeprowadzać proste próby optyczne, żeby sprawdzić, czy krzywizna
jest odpowiednia.
Pod koniec zamiast szmergla używa się różu polerskiego, i
wreszcie powierzchnia się tak wygładza, że aż trudno uwierzyć, że to robota
własnych rąk. Pozostaje tylko jeden krok, ale wcale nie najłatwiejszy. Należy
jeszcze posrebrzyć zwierciadło i w ten sposób zrobić dobry reflektor. Wystarczy
kupić w aptece podane w instrukcji chemikalia i postępować dokładnie według
zaleceń książki.
Jeszcze dziś pamiętam, jak z zapartym tchem wpatrywałem się w
cieniutką warstwę srebra powlekającą powierzchnię mojego małego zwierciadła. Nie
było wcale doskonałe, ale działało dobrze i nie oddałbym go za żadne cudo z
Mount Palomar.
Przytwierdziłem zwierciadło do końca deski; niepotrzebny mi był
tubus, po prostu nałożyłem dwie warstwy kartonu wokół zwierciadła, żeby nie
wpadało zbędne światło. Za okular posłużyło mi małe szkło powiększające, kupione
w sklepiku ze starzyzną za parę centów. Cały teleskop nie kosztował mnie w sumie
więcej niż pięć dolarów - choć było to dla mnie całkiem sporo jak na owe czasy.
Mieszkaliśmy wówczas na Trzeciej Alei w podupadłym hotelu, który
był własnością mojej rodziny. Złożywszy teleskop, poszedłem zaraz wypróbować go
na dach, w dżungli pokrywających wtedy każdy dom anten telewizyjnych. Pomęczyłem
się chwilę z ustawieniem w jednej linii zwierciadła z okularem, ale nie
popełniłem żadnego błędu i wszystko działało jak należy. Kiepski był to przyrząd
optyczny - przecież to dopiero pierwsze podejście - ale w końcu powiększał
pięćdziesiąt razy i nie mogłem się już doczekać zmroku i generalnej próby z
gwiazdami.
Sprawdziłem w almanachu, że Saturn po zmierzchu ma być wysoko na
wschodzie. Gdy tylko się ściemniło, już byłem z powrotem na dachu, gdzie czekała
na mnie moja koślawa konstrukcja z drewna i szkła, wetknięta pomiędzy dwa
kominy. Była późna jesień, ale nie poczułem nawet chłodu, bo niebo skrzyło się
gwiazdami - a wszystkie należały teraz do mnie.
Nie szczędziłem czasu na ustawienie jak najdokładniej ostrości
na pierwszą gwiazdę w polu widzenia. Potem rozpocząłem polowanie na Saturna i
szybko się przekonałem, jak trudno jest cokolwiek wypatrzyć przez nieodpowiednio
zmontowany zwierciadlany teleskop. Ale już po chwili przemknął przez pole
widzenia, przesuwałem więc teleskop ostrożnie we wszystkie strony - i już go
miałem.
Był maleńki, ale wspaniały. Chyba przez dobrą minutę nie
oddychałem; nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Znając go dotąd tylko z obrazków,
teraz oglądałem go w naturze. Wyglądał jak zabawka zawieszona w przestrzeni, z
pierścieniami nieco otwartymi i przechylonymi w moim kierunku. Nawet teraz, po
czterdziestu latach, pamiętam, że sobie pomyślałem: "Wygląda tak sztucznie - jak
świecidełko z choinki!" Z lewej strony świeciła jasna gwiazda, w której
rozpoznałem Tytana.
Przerwał, i przez chwilę myśleliśmy na pewno o tym samym. Dla
nas obu bowiem Tytan nie był już tylko największym księżycem Saturna - świetlnym
punktem znanym wyłącznie astronomom. Był bezlitośnie wrogim światem, na którym
wylądował Endeavour i gdzie trzech moich kolegów z załogi leżało w samotnych
grobach, dalej od swych domów, niż kiedykolwiek spoczęły ludzkie szczątki.
- Nie wiem, jak długo patrzyłem, wysilając wzrok i przesuwając
teleskop po niebie gwałtownymi skokami w ślad za wznoszącym się ponad miasto
Saturnem. Byłem miliard mil od Nowego Jorku; ale niebawem Nowy Jork już siedział
mi na karku.
Wspomniałem panu o naszym hotelu; należał do mojej matki, ale
prowadził go ojciec - zresztą nie najlepiej. Hotel już od lat nie przynosił
zysków, a moje dzieciństwo naznaczone było ciągłymi kryzysami finansowymi. Nie
winię więc ojca za to, że się rozpił; musiał być większość czasu na wpół
obłąkany ze zmartwienia. A ja na śmierć zapomniałem, że tego wieczora miałem
pomagać w recepcji...
Tato szukał mnie po całym domu, przejęty swoimi kłopotami, nie
bacząc na moje marzenia. I znalazł mnie przy teleskopie na dachu.
Nie był człowiekiem okrutnym - nie mógł wszak zrozumieć, ile
wysiłku i cierpliwości kosztował mnie mój mały teleskop, ani też radości, jaką
mi sprawiły te krótkie chwile, kiedy spełnił swe zadanie. Nie żywię już do ojca
nienawiści, ale też do końca życia nie zapomnę tego przeraźliwego trzasku, gdy
moje pierwsze i ostatnie zwierciadło rozprysnęło się na kawałki.
Cóż mogłem powiedzieć? Moje początkowe zniecierpliwienie
intruzem zdążyło już zmienić się w ciekawość. Zdawało mi się też, że za historią
tą kryje się znacznie więcej, niż dotąd usłyszałem. Jedno mnie zastanowiło:
kelnerka obdarzała nas specjalnymi względami - których ledwie małą część
kierowała ku mojej osobie.
Mój nowy znajomy zabawiał się cukiernicą, a ja z milczącym
współczuciem oczekiwałem dalszego ciągu. Od pewnego czasu miałem wrażenie, że
coś nas łączy, ale nie pojmowałem, o co dokładnie chodzi.
- Nie zbudowałem już nowego teleskopu - powiedział. - Coś
jeszcze pękło, oprócz tego zwierciadła - coś w sercu. I tak nie miałem na to
czasu. Dwa zdarzenia przewróciły mi życie do góry nogami. Ojciec od nas odszedł,
a ja przejąłem obowiązki głowy rodziny. Zaraz potem rozebrali kolejkę
elektryczną na Trzeciej Alei.
Dostrzegł zapewne moje pytające spojrzenie, bo zaraz
odpowiedział mi uśmiechem.
- No tak, skąd pan może wiedzieć? Otóż kiedy byłem jeszcze
dzieckiem, środkiem Trzeciej biegło podwyższone torowisko kolejki miejskiej.
Cała okolica tonęła w brudzie i hałasie; Trzecia Aleja słynęła ze slumsów, w
których mieściły się knajpy, lombardy i tanie hoteliki - jak ten nasz. Wszystko
się odmieniło wraz ze zniknięciem kolejki; ceny działek poszły w górę i z dnia
na dzień staliśmy się bogaci. Tatuś nie omieszkał wrócić do nas, ale było już za
późno; ja prowadziłem interesy. Wkrótce zacząłem przejmować coraz więcej majątku
w mieście - a potem w całym kraju. Nie zostało już we mnie nic z dawnego,
zapatrzonego w gwiazdy marzyciela i oddałem tacie jeden z moich małych hoteli,
gdzie nie mógł wyrządzić większej szkody.
Minęło czterdzieści lat od mojej pamiętnej przygody z Saturnem,
ale nie zapomniałem tego krótkiego olśnienia, a fotografie na pańskim
wczorajszym wykładzie ożywiły wszystko na nowo. Chciałbym tylko wyrazić swą
wdzięczność.
Pogrzebał w portfelu i wyciągnął wizytówkę.
- Mam nadzieję, że da mi pan znać, gdy tylko zawita pan znowu do
Chicago; może pan liczyć na moją obecność na każdym pańskim wykładzie. Życzę
powodzenia - i przepraszam, żę zająłem panu tyle czasu.
Odszedł, zanim zdążyłem wybąkać słowo. Rzuciłem okiem na
wizytówkę, schowałem ją do kieszeni i skończyłem śniadanie w zamyśleniu.
Kiedy wychodząc z kawiarni podpisywałem czek, spytałem
mimochodem: - Kim jest ten pan, który przysiadł się do mojego stolika? Waszym
szefem?
Kasjerka spojrzała na mnie tak, jakbym był niedorozwinięty.
- Może go pan i tak nazwać - odpowiedziała. - Wiadomo, że jest
właścicielem tego hotelu, ale pierwszy raz zaszczycił nas swoją obecnością.
Ilekroć wpada do Chicago, zatrzymuje się w "Ambasadorze".
- Który zapewne też jest jego własnością-powiedziałem bez
przesadnej ironii, spodziewałem się bowiem, jaka będzie odpowiedź.
- Owszem, też. Tak jak i... - jednym tchem wyrecytowała szereg
nazw, w tym dwóch największych hoteli w Nowym Jorku.
Byłem pełen podziwu, ale i nieco rozbawiony, bo już nie miałem
najmniejszej wątpliwości, że Pan Perlman przybył do mego hotelu tylko i
wyłącznie po to, żeby się ze mną spotkać. Wybrał zaiste okrężną drogę; nie
wiedziałem wówczas, że znany jest ze swej skrytości i dyskrecji. Przy mnie nie
był ani przez chwilę skryty.
Potem zapomniałem o nim na pięć lat. (Ach, warto dodać, że kiedy
prosiłem o rachunek, odpowiedziano mi, iż nie ma o czym mówić). W ciągu tych
pięciu lat wziąłem udział w drugiej wyprawie.
Tym razem wiedzieliśmy już, czego się spodziewać, i nie
wybieraliśmy się zupełnie w nieznane. Odpadły kłopoty z paliwem, albowiem
nieograniczone zapasy czekały na nas na Tytanie; wystarczyło pompować do
zbiorników jego metanową atmosferę, co uwzględniliśmy w naszych planach.
Zwiedziliśmy po kolei wszystkie z dziewięciu księżyców; potem wlecieliśmy do
pierścieni...
Wprawdzie niebezpieczeństwo było znikome, przeżywaliśmy jednak
ten etap w ogromnym napięciu. Układ pierścieni jest bardzo wąski - szerokość
jego wynosi zaledwie około dwudziestu mil. Wchodziliśmy w pierścienie powoli i
ostrożnie, po dostosowaniu się do ich obrotów, abyśmy mogli poruszać się z
dokładnie taką samą prędkością. To tak, jakby się wskoczyło na karuzelę o
przekroju stu siedemdziesięciu tysięcy mil...
I to w dodatku upiorną karuzelę, bo pierścienie nie są ze
stałego materiału i można przez nie widzieć na wylot. Z bliska zaś są prawie
niewidoczne; składają się z miliardów cząsteczek w tak rzadkim stężeniu, że z
całkiem bliskiej odległości widać co pewien czas jedynie przepływające powoli
bryłki. Tylko w oddali niezliczone cząstki zlewają się w jednolite pasmo, jakby
wokół Saturna szalała wieczna burza gradowa.
Nie ja wymyśliłem to porównanie, ale jest nader trafne. Kiedy
bowiem umieściliśmy nasz pierwszy kawałek pierścienia w komorze powietrznej, po
kilku minutach się stopił i została po nim kałuża mętnej wody. Niektórzy sądzą,
że czar pierścieni pryska, gdy już wiadomo, że są one przynajmniej w
dziewięćdziesięciu procentach najzwyklejszym lodem. Ale to głupie podejście;
pozostaną równie niesamowite i równie piękne, jak gdyby stworzone były z
diamentów.
Kiedy wróciłem na Ziemię w pierwszym roku nowego stulecia,
wyruszyłem w kolejną podróż z odczytami - tym razem krótką, bo miałem już
rodzinę, której chciałem poświęcić każdą wolną chwilę. Z Panem Perlmanem po raz
drugi spotkałem się w Nowym Jorku, gdzie na uniwersytecie Columbia miałem odczyt
i pokaz naszego filmu Zdobywanie Saturna. (Tytuł trochę na wyrost, bo przecież
od samej planety w najbliższym punkcie dzieliło nas około dwudziestu tysięcy
mil. Nikomu wtedy się nie śniło, że człowiek dotrze do tej skotłowanej bryi
lodowej, którą chcąc nie chcąc trzeba uznać za powierzchnię Saturna).
Pan Perlman czekał na mnie po odczycie. Nie poznałem go, wszak
zawarłem bez mała milion znajomości od naszego ostatniego spotkania. Lecz gdy mi
się przedstawił, wszystko wróciło tak wyraźnie, że musiał widać głęboko wryć mi
się w pamięć.
Udało mu się jakoś wyrwać mnie z tłumu; wprawdzie nie lubił
spotykać się z dużymi grupami ludzi, miał jednak nadzwyczajny dar panowania nad
każdym zbiorowiskiem, kiedy tylko uznał to za konieczne - i znikania
niepostrzeżenie, zanim jego ofiary zdążyły się połapać, co się stało. Choć
widziałem go w akcji dziesiątki razy, do dziś nie wiem, jak to robił.
Tak czy inaczej, pół godziny później jedliśmy wyborny obiad w
eleganckiej restauracji (jego, rzecz jasna.). Chwaliłem sobie odmianę, zwłaszcza
po stołówkowych kurczakach i lodach na trasie mej podróży z odczytami, ale za tę
ucztę musiałem zapłacić. W przenośni oczywiście.
Wszystkie fakty i zdjęcia zebrane z dwu naszych ekspedycji na
Saturna były już dostępne dla każdego w setkach raportów, książek i popularnych
artykułów. Pan Perlman niewątpliwie przeczytał całą nie wymagającą
specjalistycznej wiedzy literaturę; ode mnie oczekiwał czegoś zgoła innego.
Nawet wtedy jeszcze z pobłażaniem patrzyłem na jego zainteresowanie jak na
ekstrawagancję starszego, samotnego pana, który chce wskrzesić nie spełnione
marzenie z młodości. Nie myliłem się; lecz był to zaledwie drobny fragment
całego obrazu.
Chodziło mu o to, czego próżno szukać w raportach i artykułach.
Co się czuje - pytał - otwierając rano oczy i widząc tę potężną złotą kulę,
owianą mknącymi pasmami chmur i niepodzielnie panującą na niebie? A same
pierścienie co pan myślał, gdy były tak blisko, że wypełniały niebo od końca do
końca?
Panu potrzebny poeta - odpowiedziałem - a nie inżynier. Wiem
jedno: choćby się do woli patrzyło na Saturna i przelatywało z jednego księżyca
na drugi, i tak nie można uwierzyć do końca, że to jawa. Nie da się odpędzić
myśli: "To tylko sen coś takiego nie może istnieć naprawdę". Zaraz zerka się
przez najbliższy luk - i wciąż widać ten zapierający dech w piersiach obraz.
Musicie wiedzieć, że bliska odległość to jeszcze nie wszystko:
mieliśmy sposobność oglądania pierścieni z takich stron i pod takimi kątami,
które są nie do pomyślenia z Ziemi, skąd zawsze widać je zwrócone ku Słońcu.
Wlatywaliśmy w ich cień i wtedy nie lśniły już jak srebro - zmieniały się w
bladą mgiełkę, pomost z dymu przerzucony pomiędzy gwiazdami.
Najczęściej widywaliśmy cień Saturna leżący na całej szerokości
pierścieni, tak zaćmionych, jakby ktoś wygryzł z nich potężny kęs. Innym razem
było odwrotnie; na dzienną stronę planety padał zawsze cień pierścieni,
oplatający ją wstęgą zmierzchu równoległą do równika i bliską niego. Ponadto
choć dokonaliśmy tego tylko kilka razy - można było wznieść się nad jeden z
biegunów planety i ogarnąć cały potężny układ, rozpościerający się pod nami jak
mapa. Widać było wówczas nie tylko cztery dostrzegalne z Ziemi, ale co najmniej
dwanaście osobnych, choć zlewających się ze sobą pierścieni. Na ten widok nasz
szyper wypowiedział zdanie, które utkwiło mi głęboko w pamięci. - To tutaj -
rzekł, a w jego słowach nie było ani śladu bluźnierstwa - aniołowie przechowują
swe aureole.
To wszystko, i znacznie więcej, powiedziałem Panu Perlmanowi w
tej małej, lecz ach-jakiej-drogiej restauracji parę kroków na południe od
Central Parku. Kiedy skończyłem, miał zadowoloną minę, acz przez kilka minut nie
odezwał się słowem. Raptem powiedział najzwyczajniej w świecie, jakby pytał,
kiedy odjeżdża następny pociąg z najbliższej stacji: "Który z satelitów
najlepiej się nadaje na bazę turystyczną?"
Gdy dotarła do mnie treść tego pytania, omal nie zakrztusiłem
się stuletnim koniakiem. Potem powiedziałem, bardzo spokojnym i uprzejmym tonem
(wszak uraczył mnie wspaniałym obiadem): - Proszę pana, wie pan przecież
doskonale, że Saturn jest oddalony od Ziemi o prawie miliard mil - a nawet
więcej, kiedy znajdujemy się po przeciwnych stronach Słońca. Ktoś obliczył, że
nasze bilety powrotne kosztowały przeciętnie siedem i pół miliona dolarów na
głowę, a niech mi pan wierzy - ani Endea vour I, ani II nie zapewniał kabin
pierwszej klasy. Ale i tak za żadne pieniądze nie będzie można zafundować sobie
wycieczki na Saturna. Tylko naukowcy i załogi kosmonautów będą tam latać w
wyobrażalnej dla nas przyszłości.
Widziałem, że moje słowa nie robią na nim najmniejszego
wrażenia; uśmiechnął się tylko, jakby krył znaną wyłącznie sobie tajemnicę.
- To co pan mówi, jest oczywistą prawdą teraz - odparł. - Ale ja
interesowałem się historią. Znam się też na ludziach - to mój zawód. Niech mi
będzie wolno przypomnieć panu parę faktów.
Przed dwoma lub trzema wiekami niemal wszystkie znane nam
kurorty i rajskie miejsca na Ziemi były tak samo oddalone od cywilizacji jak
dzisiaj Saturn. Co wiedział taki, powiedzmy, Napoleon o Wielkim Kanionie
Kolorado, Wodospadzie Wiktorii, Hawajach, Mount Evereście? Spójrzmy też na
biegun południowy; po raz pierwszy człowiek dotarł tam, gdy mój ojciec był
dzieckiem - a przez całe pańskie życie stoi na biegunie hotel.
Ta historia wciąż się powtarza. Pan widzi tylko trudności i
kłopoty, bo są panu zbyt bliskie. Ale ludzie i tak pokonają wszelkie przeszkody,
jak to czynili w przeszłości.
Albowiem gdziekolwiek ludzie wywęszą coś zagadkowego, pięknego,
niezbadanego, zechcą to zobaczyć. Pierścienie Saturna są najwspanialszym
zjawiskiem znanego wszechświata: od początku tak sądziłem, a pan mnie utwierdził
w tym przekonaniu. Dotarcie do nich dzisiaj kosztuje bajońskie sumy, a załogi
wypraw ryzykują życie. Tak też było z pionierami-lotnictwa a teraz w każdej
sekundzie dnia i nocy samolotem podróżuje milion pasażerów.
To samo będzie w kosmosie. Może nie za dziesięć lat, może nie za
dwadzieścia. Ale warto pamiętać, że upłynęło zaledwie dwadzieścia pięć lat od
czasu, gdy rozpoczęto pasażerskie rejsy na Księżyc. Nie sądzę, by aż tak długo
trzeba było czekać na Saturna...
Ja już nie zdążę tego zobaczyć, ale chcę, żeby mnie ludzie
pamiętali, kiedy moja przepowiednia się spełni. A więc - gdzie mamy budować?
Wciąż uważałem go za nieszkodliwego wariata, ale teraz
zaczynałem rozumieć, co sobie ubzdurał. Nie miałem powodu, żeby psuć mu dobry
nastrój, przeto podszedłem do sprawy całkiem poważnie.
- Mimas jest za blisko - powiedziałem. - Enkelados i Tethys też.
(Nie wstydzę się wyznać, że język mi się plątał przy tych
nazwach po zdrowej dawce koniaku.)
- Saturn doszczętnie wypełnia tam niebo i człowiek ma wrażenie,
że wali mu się na głowę. Poza tym nie mają stałej powierzchni - są takimi
olbrzymimi kulami śnieżnymi. Dione i Rea są lepsze - z obu roztacza się
wspaniały widok. Ale wszystkie te wewnętrzne księżyce są takie malutkie; nawet
Rea ma w przekroju ledwie osiemset mil, a pozostałe znacznie mniej.
Nie ma się właściwie nad czym zastanawiać; zdecydowanie
najlepszy będzie Tytan. To jest satelita na miarę człowieka większy niż n a s z
Księżyc i prawie taki duży jak Mars. Ma też przyzwoitą grawitację - mniej więcej
jedną piątą ziemskiej więc pańscy goście nie będą pływali gdzie popadnie. I
zawsze będzie głównym źródłem paliwa dzięki metanowej atmosferze, co powinien
pan uwzględnić w swoich planach. Każdy statek kursujący na Saturna musi tam
lądować.
- A zewnętrzne księżyce?
- Nie. Hyperion, Japet i Febe są o wiele za daleko. Trzeba
dobrze wytężyć wzrok, żeby w ogóle dojrzeć pierścienie z Febe! Nie ma o czym
mówić. Radzę poprzestać na poczciwym Tytanie. Mimo że panuje tam temperatura
dwieście poniżej zera, a śnieg amoniakowy nie najlepiej się nadaje do uprawiania
narciarstwa.
Wysłuchał mnie nader uważnie, a jeśli sądził, że drwię sobie z
jego amatorskich, nienaukowych pomysłów, nie dał tego po sobie poznać. Wkrótce
się pożegnaliśmy - nie pamiętam nic więcej z tej biesiady - i spotkaliśmy się
znowu chyba dopiero po piętnastu latach. Widocznie nie potrzebował mnie przez
cały ten czas; aż w końcu mu się na coś przydałem, bo zadzwonił do mnie.
Teraz rozumiem, na co czekał; w swych proroctwach okazał się
bardziej dalekowzroczny ode mnie. Nie mógł, rzecz oczywista, przewidzieć, że
rakietę spotka ten sam los, co maszynę parową w ciągu niespełna stulecia - lecz
wiedział, że coś się musi pojawić i, jak mniemam, finansował wczesne badania
Saundersona nad napędem paragrawitacyjnym. Ale dopiero gdy zaczęto budować
elektrownie termojądrowe, które mogły z powodzeniem ogrzać sto mil kwadratowych
tak zimnego świata jak Pluton, postanowił się znów ze mną spotkać.
Był już bardzo starym, stojącym nad grobem człowiekiem. Wieściom
o jego bogactwie wprost nie mogłem uwierzyć, dopóki na własne oczy nie
zobaczyłem szczegółowych projektów i modeli, nad którymi bez najmniejszego
rozgłosu pracował cały sztab jego ekspertów.
Siedział na wózku inwalidzkim jak zasuszona mumia i nie odrywał
wzroku od mojej twarzy, gdy przeglądałem modele i schematy. Wreszcie rzekł:
- Kapitanie, mam dla pana pracę...
I tak się tu znalazłem. Moje zajęcia niczym nie różnią się,
rzecz jasna, od dowodzenia statkiem kosmicznym - pozostaje mnóstwo tych samych
problemów technicznych. I tak w tym wieku byłbytll już za stary na kapitana
statku, jestem przeto bardzo wdzięczny Panu Perlmanowi.
Już słychać gong. Jeśli nasze miłe panie są gotowe, przejdziemy
teraz na obiad przez Promenadę Widokową. Mimo tylu spędzonych tu lat wciąż lubię
oglądać wschód Saturna - a dziś wieczór mamy prawie pełnię.
przekład : Zbigniew Kański
powrót |