Arthur C. Clarke        Wschód Saturna

   Tak, to prawda. Poznałem Morrisa Perlmana, kiedy miałem około dwudziestu ośmiu lat. Poznawałem wtedy tysiące ludzi, od prezydentów w dół.

   Gdy wróciliśmy z Saturna, nie mogliśmy się opędzić od zaproszeń, i bodaj pół załogi udało się w podróż z wykładami. Jeśli o mnie chodzi, to zawsze lubiłem gadać (proszę mi nie wmawiać, żeście tego nie zauważyli), ale niektórzy z moich kolegów prędzej polecieliby na Plutona, niż stanęli jeszcze raz przed publicznością. Co też kilku uczyniło.

   Moja trasa przebiegała przez Środkowy Zachód, i po raz pierwszy zetknąłem się z Panem Perlmanem - nikt nie nazywał go inaczej, a już na pewno nie "Morris" - w Chicago. Agencja zawsze rezerwowała dla mnie dobry, aczkolwiek nie nazbyt luksusowy hotel. Odpowiadało mi to; lubiłem bowiem zatrzymywać się w takich miejscach, z których mogłem wychodzić o każdej porze i wracać, kiedy mi się żywnie podoba, nie defilując przed szpalerem pajaców w liberiach, i ubierać się w byle co, w granicach przyzwoitości, nie czując się jak ostatni włóczęga. Widzę, że się uśmiechacie; byłem przecież wtedy młodym chłopcem, i wiele się od tego czasu zmieniło...

   To już tyle lat, ale zdaje się, że miałem odczyty w University of Chicago. W każdym razie pamiętam, że byłem bardzo zawiedziony, bo nie mogli mi pokazać, gdzie Fermi uruchomił pierwszy stos atomowy - powiedzieli, że budynek rozebrano przed czterdziestu laty, a miejsce pierwszego reaktora upamiętnia skromna tablica. Zatrzymałem się przed nią na chwilę, rozmyślając o wszystkim, co zdarzyło się od tego zamierzchłego dnia w 1942 roku. Urodziłem się, to raz; a energia atomowa zaniosła mnie na Saturna i z powrotem. Tego zapewne Fermi i spółka nie przewidywali budując prymitywną siatkę z uranu i grafitu.

   Jadłem właśnie śniadanie w hotelowej kawiarni, gdy do mego stolika przysiadł się wątłej budowy mężczyzna w średnim wieku. Ukłonił mi się grzecznie i zaraz wydał okrzyk zdziwienia, rozpoznając mnie. (Przypadkowe spotkanie było, rzecz jasna, przez niego zaplanowane, ale wówczas jeszcze nie miałem o tym pojęcia).

   - Cóż za miła niespodzianka! - rzekł. - Byłem wczoraj na pańskim wykładzie. Ależ panu zazdrościłem! Odpowiedziałem nieco wymuszonym uśmiechem; nie jestem zbytnio rozmowny przy śniadaniu, a ponadto doświadczenie nauczyło mnie bronić się przed maniakami, nudziarzami i entuzjastami, którym się zdawało, że jestem należnym im kąskiem. Pan Perlman nie był jednak nudziarzem - choć z pewnością był entuzjastą, i nie przesadzę nazywając go maniakiem.

   Nosił się jak przeciętny, dość zamożny biznesmen, toteż wziąłem go za hotelowego gościa. Nie zdziwiłem się, że przyszedł na mój wykład; był to wszak popularny odczyt, dostępny dla szerokiej publiczności, poprzedzony reklamą w prasie i w radiu.

   - Już od dzieciństwa - zaczął mój nieproszony towarzysz - fascynował mnie Saturn. Pamiętam dokładnie, kiedy i jak to się zaczęło. Miałem około dziesięciu lat, kiedy zobaczyłem te wspaniałe obrazy Chesleya Bonestella, przedstawiające Saturna jakby z perspektywy jego dziewięciu księżyców. Zna pan zapewne te płótna?

   - Oczywiście - odparłem. - Choć pochodzą sprzed półwiecza, nikt im do dziś nie dorównał. Dwa z nich mieliśmy na pokładzie statku Endeavour, przypięte na planszecie. Często zdarzało mi się spoglądać na obrazy i zaraz porównywać ją z rzeczywistością.

   - Dlatego pan najlepiej wie, co ja czułem w latach pięćdziesiątych. Przesiedziałem całe godziny, próbując uzmysłowić sobie to, że ten niesamowity obiekt, z wirujący mi wokół niego srebrnymi pierścieniami, nie jest tylko artystyczną mrzonką, ale naprawdę istnieje - że jest światem, i to dziesięć razy większym od Ziemi. Nie przyszło mu wtedy nawet do głowy, że mógłbym kiedyś zobaczyć to cudo na własne oczy; pewny byłem, że tylko astronomowie ze swymi potężnymi teleskopami nacieszą się tym widokiem Ale już później, gdy miałem z piętnaście lat, dokonałem kolejnego odkrycia - tak olśniewającego, że ledwie uwierzyłem.

   - Cóż to za odkrycie? - spytałem. Przestało mi już przeszkadzać towarzystwo przy śniadaniu; mój rozmówca okazał się typem niegroźnym, a jego niekłamany entuzjazm robił sympatyczne wrażenie.

   - Odkryłem, że każdy głupiec może zrobić we własnej kuchni teleskop o potężnej mocy za kilka dolarów, poświęcając parę tygodni pracy. To było olśnienie; jak tysiące innych dzieciaków, pożyczyłem sobie z biblioteki publicznej książkę Ingallsa Amatorska konstrukcja teleskopów i wziąłem się do roboty. A pan - czy pan zbudował sobie kiedyś teleskop własnymi siłami?

   - Nie: jestem inżynierem, a nie astronomem. Nie miałbym pojęcia, od czego zacząć.

   - Sprawa jest dziecinnie prosta, jeśli się postępuje zgodnie z instrukcją. Najpierw trzeba zdobyć dwa krążki szklane, mniej więcej calowej grubości. Kupiłem je sobie za pięćdziesiąt centów od portowego handlarza; były to zużyte szyby luków z obtłuczonymi brzegami. Potem się przytwierdza jeden krążek do płaskiej, twardej powierzchni - wykorzystałem w tym celu ustawioną pionowo beczkę.

   Potem się kupuje szmergiel w proszku różnych grubości, od najbardziej gruboziarnistego po możliwie najdrobniejszy. Kładzie się szczyptę najgrubszego proszku pomiędzy dwa krążki i pociera tym górnym tam i z powrotem, chodząc powoli wokół nieruchomej podstawy.

   Wie pan, co się wtedy dzieje? W górnym krążku powstaje wyżłobienie poprzez ścierne działanie proszku, a chodząc dokoła tworzy pan wklęsłą, soczewkową powierzchnię. Co pewien czas trzeba wymieniać proszek na drobniejszy i przeprowadzać proste próby optyczne, żeby sprawdzić, czy krzywizna jest odpowiednia.

   Pod koniec zamiast szmergla używa się różu polerskiego, i wreszcie powierzchnia się tak wygładza, że aż trudno uwierzyć, że to robota własnych rąk. Pozostaje tylko jeden krok, ale wcale nie najłatwiejszy. Należy jeszcze posrebrzyć zwierciadło i w ten sposób zrobić dobry reflektor. Wystarczy kupić w aptece podane w instrukcji chemikalia i postępować dokładnie według zaleceń książki.

   Jeszcze dziś pamiętam, jak z zapartym tchem wpatrywałem się w cieniutką warstwę srebra powlekającą powierzchnię mojego małego zwierciadła. Nie było wcale doskonałe, ale działało dobrze i nie oddałbym go za żadne cudo z Mount Palomar.

   Przytwierdziłem zwierciadło do końca deski; niepotrzebny mi był tubus, po prostu nałożyłem dwie warstwy kartonu wokół zwierciadła, żeby nie wpadało zbędne światło. Za okular posłużyło mi małe szkło powiększające, kupione w sklepiku ze starzyzną za parę centów. Cały teleskop nie kosztował mnie w sumie więcej niż pięć dolarów - choć było to dla mnie całkiem sporo jak na owe czasy.

   Mieszkaliśmy wówczas na Trzeciej Alei w podupadłym hotelu, który był własnością mojej rodziny. Złożywszy teleskop, poszedłem zaraz wypróbować go na dach, w dżungli pokrywających wtedy każdy dom anten telewizyjnych. Pomęczyłem się chwilę z ustawieniem w jednej linii zwierciadła z okularem, ale nie popełniłem żadnego błędu i wszystko działało jak należy. Kiepski był to przyrząd optyczny - przecież to dopiero pierwsze podejście - ale w końcu powiększał pięćdziesiąt razy i nie mogłem się już doczekać zmroku i generalnej próby z gwiazdami.

   Sprawdziłem w almanachu, że Saturn po zmierzchu ma być wysoko na wschodzie. Gdy tylko się ściemniło, już byłem z powrotem na dachu, gdzie czekała na mnie moja koślawa konstrukcja z drewna i szkła, wetknięta pomiędzy dwa kominy. Była późna jesień, ale nie poczułem nawet chłodu, bo niebo skrzyło się gwiazdami - a wszystkie należały teraz do mnie.

   Nie szczędziłem czasu na ustawienie jak najdokładniej ostrości na pierwszą gwiazdę w polu widzenia. Potem rozpocząłem polowanie na Saturna i szybko się przekonałem, jak trudno jest cokolwiek wypatrzyć przez nieodpowiednio zmontowany zwierciadlany teleskop. Ale już po chwili przemknął przez pole widzenia, przesuwałem więc teleskop ostrożnie we wszystkie strony - i już go miałem.

   Był maleńki, ale wspaniały. Chyba przez dobrą minutę nie oddychałem; nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Znając go dotąd tylko z obrazków, teraz oglądałem go w naturze. Wyglądał jak zabawka zawieszona w przestrzeni, z pierścieniami nieco otwartymi i przechylonymi w moim kierunku. Nawet teraz, po czterdziestu latach, pamiętam, że sobie pomyślałem: "Wygląda tak sztucznie - jak świecidełko z choinki!" Z lewej strony świeciła jasna gwiazda, w której rozpoznałem Tytana.

   Przerwał, i przez chwilę myśleliśmy na pewno o tym samym. Dla nas obu bowiem Tytan nie był już tylko największym księżycem Saturna - świetlnym punktem znanym wyłącznie astronomom. Był bezlitośnie wrogim światem, na którym wylądował Endeavour i gdzie trzech moich kolegów z załogi leżało w samotnych grobach, dalej od swych domów, niż kiedykolwiek spoczęły ludzkie szczątki.

   - Nie wiem, jak długo patrzyłem, wysilając wzrok i przesuwając teleskop po niebie gwałtownymi skokami w ślad za wznoszącym się ponad miasto Saturnem. Byłem miliard mil od Nowego Jorku; ale niebawem Nowy Jork już siedział mi na karku.

   Wspomniałem panu o naszym hotelu; należał do mojej matki, ale prowadził go ojciec - zresztą nie najlepiej. Hotel już od lat nie przynosił zysków, a moje dzieciństwo naznaczone było ciągłymi kryzysami finansowymi. Nie winię więc ojca za to, że się rozpił; musiał być większość czasu na wpół obłąkany ze zmartwienia. A ja na śmierć zapomniałem, że tego wieczora miałem pomagać w recepcji...

   Tato szukał mnie po całym domu, przejęty swoimi kłopotami, nie bacząc na moje marzenia. I znalazł mnie przy teleskopie na dachu.

   Nie był człowiekiem okrutnym - nie mógł wszak zrozumieć, ile wysiłku i cierpliwości kosztował mnie mój mały teleskop, ani też radości, jaką mi sprawiły te krótkie chwile, kiedy spełnił swe zadanie. Nie żywię już do ojca nienawiści, ale też do końca życia nie zapomnę tego przeraźliwego trzasku, gdy moje pierwsze i ostatnie zwierciadło rozprysnęło się na kawałki.

   Cóż mogłem powiedzieć? Moje początkowe zniecierpliwienie intruzem zdążyło już zmienić się w ciekawość. Zdawało mi się też, że za historią tą kryje się znacznie więcej, niż dotąd usłyszałem. Jedno mnie zastanowiło: kelnerka obdarzała nas specjalnymi względami - których ledwie małą część kierowała ku mojej osobie.

   Mój nowy znajomy zabawiał się cukiernicą, a ja z milczącym współczuciem oczekiwałem dalszego ciągu. Od pewnego czasu miałem wrażenie, że coś nas łączy, ale nie pojmowałem, o co dokładnie chodzi.

   - Nie zbudowałem już nowego teleskopu - powiedział. - Coś jeszcze pękło, oprócz tego zwierciadła - coś w sercu. I tak nie miałem na to czasu. Dwa zdarzenia przewróciły mi życie do góry nogami. Ojciec od nas odszedł, a ja przejąłem obowiązki głowy rodziny. Zaraz potem rozebrali kolejkę elektryczną na Trzeciej Alei.

   Dostrzegł zapewne moje pytające spojrzenie, bo zaraz odpowiedział mi uśmiechem.

   - No tak, skąd pan może wiedzieć? Otóż kiedy byłem jeszcze dzieckiem, środkiem Trzeciej biegło podwyższone torowisko kolejki miejskiej. Cała okolica tonęła w brudzie i hałasie; Trzecia Aleja słynęła ze slumsów, w których mieściły się knajpy, lombardy i tanie hoteliki - jak ten nasz. Wszystko się odmieniło wraz ze zniknięciem kolejki; ceny działek poszły w górę i z dnia na dzień staliśmy się bogaci. Tatuś nie omieszkał wrócić do nas, ale było już za późno; ja prowadziłem interesy. Wkrótce zacząłem przejmować coraz więcej majątku w mieście - a potem w całym kraju. Nie zostało już we mnie nic z dawnego, zapatrzonego w gwiazdy marzyciela i oddałem tacie jeden z moich małych hoteli, gdzie nie mógł wyrządzić większej szkody.

   Minęło czterdzieści lat od mojej pamiętnej przygody z Saturnem, ale nie zapomniałem tego krótkiego olśnienia, a fotografie na pańskim wczorajszym wykładzie ożywiły wszystko na nowo. Chciałbym tylko wyrazić swą wdzięczność.

   Pogrzebał w portfelu i wyciągnął wizytówkę.

   - Mam nadzieję, że da mi pan znać, gdy tylko zawita pan znowu do Chicago; może pan liczyć na moją obecność na każdym pańskim wykładzie. Życzę powodzenia - i przepraszam, żę zająłem panu tyle czasu.

   Odszedł, zanim zdążyłem wybąkać słowo. Rzuciłem okiem na wizytówkę, schowałem ją do kieszeni i skończyłem śniadanie w zamyśleniu.

   Kiedy wychodząc z kawiarni podpisywałem czek, spytałem mimochodem: - Kim jest ten pan, który przysiadł się do mojego stolika? Waszym szefem?

   Kasjerka spojrzała na mnie tak, jakbym był niedorozwinięty.

   - Może go pan i tak nazwać - odpowiedziała. - Wiadomo, że jest właścicielem tego hotelu, ale pierwszy raz zaszczycił nas swoją obecnością. Ilekroć wpada do Chicago, zatrzymuje się w "Ambasadorze".

   - Który zapewne też jest jego własnością-powiedziałem bez przesadnej ironii, spodziewałem się bowiem, jaka będzie odpowiedź.

   - Owszem, też. Tak jak i... - jednym tchem wyrecytowała szereg nazw, w tym dwóch największych hoteli w Nowym Jorku.

   Byłem pełen podziwu, ale i nieco rozbawiony, bo już nie miałem najmniejszej wątpliwości, że Pan Perlman przybył do mego hotelu tylko i wyłącznie po to, żeby się ze mną spotkać. Wybrał zaiste okrężną drogę; nie wiedziałem wówczas, że znany jest ze swej skrytości i dyskrecji. Przy mnie nie był ani przez chwilę skryty.

   Potem zapomniałem o nim na pięć lat. (Ach, warto dodać, że kiedy prosiłem o rachunek, odpowiedziano mi, iż nie ma o czym mówić). W ciągu tych pięciu lat wziąłem udział w drugiej wyprawie.

   Tym razem wiedzieliśmy już, czego się spodziewać, i nie wybieraliśmy się zupełnie w nieznane. Odpadły kłopoty z paliwem, albowiem nieograniczone zapasy czekały na nas na Tytanie; wystarczyło pompować do zbiorników jego metanową atmosferę, co uwzględniliśmy w naszych planach. Zwiedziliśmy po kolei wszystkie z dziewięciu księżyców; potem wlecieliśmy do pierścieni...

   Wprawdzie niebezpieczeństwo było znikome, przeżywaliśmy jednak ten etap w ogromnym napięciu. Układ pierścieni jest bardzo wąski - szerokość jego wynosi zaledwie około dwudziestu mil. Wchodziliśmy w pierścienie powoli i ostrożnie, po dostosowaniu się do ich obrotów, abyśmy mogli poruszać się z dokładnie taką samą prędkością. To tak, jakby się wskoczyło na karuzelę o przekroju stu siedemdziesięciu tysięcy mil...

   I to w dodatku upiorną karuzelę, bo pierścienie nie są ze stałego materiału i można przez nie widzieć na wylot. Z bliska zaś są prawie niewidoczne; składają się z miliardów cząsteczek w tak rzadkim stężeniu, że z całkiem bliskiej odległości widać co pewien czas jedynie przepływające powoli bryłki. Tylko w oddali niezliczone cząstki zlewają się w jednolite pasmo, jakby wokół Saturna szalała wieczna burza gradowa.

   Nie ja wymyśliłem to porównanie, ale jest nader trafne. Kiedy bowiem umieściliśmy nasz pierwszy kawałek pierścienia w komorze powietrznej, po kilku minutach się stopił i została po nim kałuża mętnej wody. Niektórzy sądzą, że czar pierścieni pryska, gdy już wiadomo, że są one przynajmniej w dziewięćdziesięciu procentach najzwyklejszym lodem. Ale to głupie podejście; pozostaną równie niesamowite i równie piękne, jak gdyby stworzone były z diamentów.

   Kiedy wróciłem na Ziemię w pierwszym roku nowego stulecia, wyruszyłem w kolejną podróż z odczytami - tym razem krótką, bo miałem już rodzinę, której chciałem poświęcić każdą wolną chwilę. Z Panem Perlmanem po raz drugi spotkałem się w Nowym Jorku, gdzie na uniwersytecie Columbia miałem odczyt i pokaz naszego filmu Zdobywanie Saturna. (Tytuł trochę na wyrost, bo przecież od samej planety w najbliższym punkcie dzieliło nas około dwudziestu tysięcy mil. Nikomu wtedy się nie śniło, że człowiek dotrze do tej skotłowanej bryi lodowej, którą chcąc nie chcąc trzeba uznać za powierzchnię Saturna).

   Pan Perlman czekał na mnie po odczycie. Nie poznałem go, wszak zawarłem bez mała milion znajomości od naszego ostatniego spotkania. Lecz gdy mi się przedstawił, wszystko wróciło tak wyraźnie, że musiał widać głęboko wryć mi się w pamięć.

   Udało mu się jakoś wyrwać mnie z tłumu; wprawdzie nie lubił spotykać się z dużymi grupami ludzi, miał jednak nadzwyczajny dar panowania nad każdym zbiorowiskiem, kiedy tylko uznał to za konieczne - i znikania niepostrzeżenie, zanim jego ofiary zdążyły się połapać, co się stało. Choć widziałem go w akcji dziesiątki razy, do dziś nie wiem, jak to robił.

   Tak czy inaczej, pół godziny później jedliśmy wyborny obiad w eleganckiej restauracji (jego, rzecz jasna.). Chwaliłem sobie odmianę, zwłaszcza po stołówkowych kurczakach i lodach na trasie mej podróży z odczytami, ale za tę ucztę musiałem zapłacić. W przenośni oczywiście.

   Wszystkie fakty i zdjęcia zebrane z dwu naszych ekspedycji na Saturna były już dostępne dla każdego w setkach raportów, książek i popularnych artykułów. Pan Perlman niewątpliwie przeczytał całą nie wymagającą specjalistycznej wiedzy literaturę; ode mnie oczekiwał czegoś zgoła innego. Nawet wtedy jeszcze z pobłażaniem patrzyłem na jego zainteresowanie jak na ekstrawagancję starszego, samotnego pana, który chce wskrzesić nie spełnione marzenie z młodości. Nie myliłem się; lecz był to zaledwie drobny fragment całego obrazu.

   Chodziło mu o to, czego próżno szukać w raportach i artykułach. Co się czuje - pytał - otwierając rano oczy i widząc tę potężną złotą kulę, owianą mknącymi pasmami chmur i niepodzielnie panującą na niebie? A same pierścienie co pan myślał, gdy były tak blisko, że wypełniały niebo od końca do końca?

   Panu potrzebny poeta - odpowiedziałem - a nie inżynier. Wiem jedno: choćby się do woli patrzyło na Saturna i przelatywało z jednego księżyca na drugi, i tak nie można uwierzyć do końca, że to jawa. Nie da się odpędzić myśli: "To tylko sen coś takiego nie może istnieć naprawdę". Zaraz zerka się przez najbliższy luk - i wciąż widać ten zapierający dech w piersiach obraz.

   Musicie wiedzieć, że bliska odległość to jeszcze nie wszystko: mieliśmy sposobność oglądania pierścieni z takich stron i pod takimi kątami, które są nie do pomyślenia z Ziemi, skąd zawsze widać je zwrócone ku Słońcu. Wlatywaliśmy w ich cień i wtedy nie lśniły już jak srebro - zmieniały się w bladą mgiełkę, pomost z dymu przerzucony pomiędzy gwiazdami.

   Najczęściej widywaliśmy cień Saturna leżący na całej szerokości pierścieni, tak zaćmionych, jakby ktoś wygryzł z nich potężny kęs. Innym razem było odwrotnie; na dzienną stronę planety padał zawsze cień pierścieni, oplatający ją wstęgą zmierzchu równoległą do równika i bliską niego. Ponadto choć dokonaliśmy tego tylko kilka razy - można było wznieść się nad jeden z biegunów planety i ogarnąć cały potężny układ, rozpościerający się pod nami jak mapa. Widać było wówczas nie tylko cztery dostrzegalne z Ziemi, ale co najmniej dwanaście osobnych, choć zlewających się ze sobą pierścieni. Na ten widok nasz szyper wypowiedział zdanie, które utkwiło mi głęboko w pamięci. - To tutaj - rzekł, a w jego słowach nie było ani śladu bluźnierstwa - aniołowie przechowują swe aureole.

   To wszystko, i znacznie więcej, powiedziałem Panu Perlmanowi w tej małej, lecz ach-jakiej-drogiej restauracji parę kroków na południe od Central Parku. Kiedy skończyłem, miał zadowoloną minę, acz przez kilka minut nie odezwał się słowem. Raptem powiedział najzwyczajniej w świecie, jakby pytał, kiedy odjeżdża następny pociąg z najbliższej stacji: "Który z satelitów najlepiej się nadaje na bazę turystyczną?"

   Gdy dotarła do mnie treść tego pytania, omal nie zakrztusiłem się stuletnim koniakiem. Potem powiedziałem, bardzo spokojnym i uprzejmym tonem (wszak uraczył mnie wspaniałym obiadem): - Proszę pana, wie pan przecież doskonale, że Saturn jest oddalony od Ziemi o prawie miliard mil - a nawet więcej, kiedy znajdujemy się po przeciwnych stronach Słońca. Ktoś obliczył, że nasze bilety powrotne kosztowały przeciętnie siedem i pół miliona dolarów na głowę, a niech mi pan wierzy - ani Endea vour I, ani II nie zapewniał kabin pierwszej klasy. Ale i tak za żadne pieniądze nie będzie można zafundować sobie wycieczki na Saturna. Tylko naukowcy i załogi kosmonautów będą tam latać w wyobrażalnej dla nas przyszłości.

   Widziałem, że moje słowa nie robią na nim najmniejszego wrażenia; uśmiechnął się tylko, jakby krył znaną wyłącznie sobie tajemnicę.

   - To co pan mówi, jest oczywistą prawdą teraz - odparł. - Ale ja interesowałem się historią. Znam się też na ludziach - to mój zawód. Niech mi będzie wolno przypomnieć panu parę faktów.

   Przed dwoma lub trzema wiekami niemal wszystkie znane nam kurorty i rajskie miejsca na Ziemi były tak samo oddalone od cywilizacji jak dzisiaj Saturn. Co wiedział taki, powiedzmy, Napoleon o Wielkim Kanionie Kolorado, Wodospadzie Wiktorii, Hawajach, Mount Evereście? Spójrzmy też na biegun południowy; po raz pierwszy człowiek dotarł tam, gdy mój ojciec był dzieckiem - a przez całe pańskie życie stoi na biegunie hotel.

   Ta historia wciąż się powtarza. Pan widzi tylko trudności i kłopoty, bo są panu zbyt bliskie. Ale ludzie i tak pokonają wszelkie przeszkody, jak to czynili w przeszłości.

   Albowiem gdziekolwiek ludzie wywęszą coś zagadkowego, pięknego, niezbadanego, zechcą to zobaczyć. Pierścienie Saturna są najwspanialszym zjawiskiem znanego wszechświata: od początku tak sądziłem, a pan mnie utwierdził w tym przekonaniu. Dotarcie do nich dzisiaj kosztuje bajońskie sumy, a załogi wypraw ryzykują życie. Tak też było z pionierami-lotnictwa a teraz w każdej sekundzie dnia i nocy samolotem podróżuje milion pasażerów.

   To samo będzie w kosmosie. Może nie za dziesięć lat, może nie za dwadzieścia. Ale warto pamiętać, że upłynęło zaledwie dwadzieścia pięć lat od czasu, gdy rozpoczęto pasażerskie rejsy na Księżyc. Nie sądzę, by aż tak długo trzeba było czekać na Saturna...

   Ja już nie zdążę tego zobaczyć, ale chcę, żeby mnie ludzie pamiętali, kiedy moja przepowiednia się spełni. A więc - gdzie mamy budować?

   Wciąż uważałem go za nieszkodliwego wariata, ale teraz zaczynałem rozumieć, co sobie ubzdurał. Nie miałem powodu, żeby psuć mu dobry nastrój, przeto podszedłem do sprawy całkiem poważnie.

   - Mimas jest za blisko - powiedziałem. - Enkelados i Tethys też.

   (Nie wstydzę się wyznać, że język mi się plątał przy tych nazwach po zdrowej dawce koniaku.)

   - Saturn doszczętnie wypełnia tam niebo i człowiek ma wrażenie, że wali mu się na głowę. Poza tym nie mają stałej powierzchni - są takimi olbrzymimi kulami śnieżnymi. Dione i Rea są lepsze - z obu roztacza się wspaniały widok. Ale wszystkie te wewnętrzne księżyce są takie malutkie; nawet Rea ma w przekroju ledwie osiemset mil, a pozostałe znacznie mniej.

   Nie ma się właściwie nad czym zastanawiać; zdecydowanie najlepszy będzie Tytan. To jest satelita na miarę człowieka większy niż n a s z Księżyc i prawie taki duży jak Mars. Ma też przyzwoitą grawitację - mniej więcej jedną piątą ziemskiej więc pańscy goście nie będą pływali gdzie popadnie. I zawsze będzie głównym źródłem paliwa dzięki metanowej atmosferze, co powinien pan uwzględnić w swoich planach. Każdy statek kursujący na Saturna musi tam lądować.

   - A zewnętrzne księżyce?

   - Nie. Hyperion, Japet i Febe są o wiele za daleko. Trzeba dobrze wytężyć wzrok, żeby w ogóle dojrzeć pierścienie z Febe! Nie ma o czym mówić. Radzę poprzestać na poczciwym Tytanie. Mimo że panuje tam temperatura dwieście poniżej zera, a śnieg amoniakowy nie najlepiej się nadaje do uprawiania narciarstwa.

   Wysłuchał mnie nader uważnie, a jeśli sądził, że drwię sobie z jego amatorskich, nienaukowych pomysłów, nie dał tego po sobie poznać. Wkrótce się pożegnaliśmy - nie pamiętam nic więcej z tej biesiady - i spotkaliśmy się znowu chyba dopiero po piętnastu latach. Widocznie nie potrzebował mnie przez cały ten czas; aż w końcu mu się na coś przydałem, bo zadzwonił do mnie.

   Teraz rozumiem, na co czekał; w swych proroctwach okazał się bardziej dalekowzroczny ode mnie. Nie mógł, rzecz oczywista, przewidzieć, że rakietę spotka ten sam los, co maszynę parową w ciągu niespełna stulecia - lecz wiedział, że coś się musi pojawić i, jak mniemam, finansował wczesne badania Saundersona nad napędem paragrawitacyjnym. Ale dopiero gdy zaczęto budować elektrownie termojądrowe, które mogły z powodzeniem ogrzać sto mil kwadratowych tak zimnego świata jak Pluton, postanowił się znów ze mną spotkać.

   Był już bardzo starym, stojącym nad grobem człowiekiem. Wieściom o jego bogactwie wprost nie mogłem uwierzyć, dopóki na własne oczy nie zobaczyłem szczegółowych projektów i modeli, nad którymi bez najmniejszego rozgłosu pracował cały sztab jego ekspertów.

   Siedział na wózku inwalidzkim jak zasuszona mumia i nie odrywał wzroku od mojej twarzy, gdy przeglądałem modele i schematy. Wreszcie rzekł:

   - Kapitanie, mam dla pana pracę...

   I tak się tu znalazłem. Moje zajęcia niczym nie różnią się, rzecz jasna, od dowodzenia statkiem kosmicznym - pozostaje mnóstwo tych samych problemów technicznych. I tak w tym wieku byłbytll już za stary na kapitana statku, jestem przeto bardzo wdzięczny Panu Perlmanowi.

   Już słychać gong. Jeśli nasze miłe panie są gotowe, przejdziemy teraz na obiad przez Promenadę Widokową. Mimo tylu spędzonych tu lat wciąż lubię oglądać wschód Saturna - a dziś wieczór mamy prawie pełnię.

przekład : Zbigniew Kański

    powrót